Studenckie pasje – DookoÅ‚a Å›wiata część 1,5

27 lipca 2023
2023_07_27_stater_podroz
 Share on FacebookShare on Google+Tweet about this on TwitterShare on LinkedInEmail this to someonePrint this page

Student budownictwa Pan Maciej z rodziną płynie dalej, ale na uwagę zasługują jego opowieści o Dominikanie i Kolumbii, którą odwiedzili przed przepłynięciem Kanału Panamskiego.

Nasze przygody na Dominikanie, czyli wyspie pełnej przeciwności

Dominikana według mnie zasługuje na więcej uwagi. Znajdują się na niej piękne obiekty hotelowe obfitujące we wszystko, czego tylko człowiek zapragnie. Z drugiej strony można się na niej zetknąć ze skrajnym ubóstwem i z masą śmieci. Nasza przygoda z tym państwem zaczęła się od bardzo niebezpiecznego wejście do portu w Punta Cana. Zdecydowanie odradzam kiedykolwiek wpływanie tam po nocy. Niestety my nie mieliśmy wyjścia i musieliśmy spróbować. Dzięki pomocy małżeństwa hiszpańsko-amerykańskiego udało nam się dość sprawnie zacumować. Oni jednak nie mieli tyle szczęścia. Zostali unieruchomieni, ponieważ przy wejściu do portu, stracili ster. Utknęli w porcie w oczekiwaniu na części. W związku z tym, że wcześniej mieliśmy doświadczenie związane z porwanym żaglem i trudem wyciągnięcia go z masztu, tym razem zdecydowaliśmy się od razu ściągnąć grota do kokpitu przez bulaj.

Do portu dotarliśmy, więc z brzęczącym masztem. Żal nam wszystkich ludzi dookoła, bo dźwięki, jakie dochodziły do uszu były straszne. Niezbyt roztropnie zdecydowaliśmy się założyć nasz zapasowy grot. Doskwierało nam już zmęczenie. Wiatr był dość porywisty i niestety coś zrobiliśmy źle. Grot zwinął się w maszt jednak w niepoprawny sposób. Przez kilka kolejnych dni męczyliśmy się wchodząc na maszt i próbując go zwinąć. Natomiast ceny portu w Punta Cana nie pozwoliły nam na dłuższy pobyt.

Tam też odebraliśmy od przyjaciół bezcenną przesyłkę z Polski. Umówiliśmy się na wspólne pływanie, dopięliśmy formalności i ruszyliśmy dalej. Na Dominikanie zobaczyliśmy jedne z piękniejszych miejsc na ziemi, bajeczną plażę z palmami, przeźroczystą cieplutką wodą, zachwycająca Isla Saona. Ze względu na istniejące prawo, musieliśmy rejestrować nasze przypłynięcie i wypłynięcie marynarce wojennej bez względu na to, o której godzinie to było.
Kolejne miejsce, które odwiedziliśmy to BayaHibe. Zabraliśmy stąd przyjaciół i wspólnie spędziliśmy czas. Kolejnym miejscem była urocza wysepka Catalina, gdzie spędziliśmy noc na kotwicowisku. Wiedzieliśmy, że musimy się odprawić w najbliższej placówce floty morskiej tzw. Armadzie i taką odnaleźliśmy w Casac de Campo. Na miejscu okazało się, że świecimy w systemie na czerwono i już dawno powinniśmy się zgłosić. Tam też zrobiliśmy pierwsze zakupy w supermarkecie. Byliśmy bardzo zaskoczeni cenami w sklepie. Były dużo niższe od cen na Martynice czy Guadelupe. Casa de Campo to prywatny port z przepięknymi sklepikami, bardzo zadbany, robiący wrażenie. Stanęliśmy przy porcie na oznaczonym kotwicowisku. Obsługa portu poinformowała nas, że widok z okien również jest prywatny dlatego też nie możemy tam stać. Bardzo się zdziwiliśmy i nie daliśmy za wygraną. Było już późno i nie zamierzaliśmy ryzykować wpłynięcia na jakąś nieoznakowaną rafę.

Dominikanaa

Rano ruszyliśmy do Boca Chica. Wąskie wejście otoczone rafami oraz słabe oznakowanie spowodowało, iż wpłynęliśmy na mieliznę. Tym razem był to piasek i szybko się wydostaliśmy. Nie chcieliśmy ryzykować wpychania się dalej, więc rzuciliśmy kotwice na 5 metrach. Popłynąłem dowiedzieć się co mamy robić. Pokierowano nas do ostatniego z trzech portów. Wieczorem boczny wiatr dopychał nas do kei. Nie podobała nam się ta sytuacja. Dzieci natomiast zaczęły szaleć po porcie.

Następnego dnia pojechaliśmy naszymi rowerami do pobliskiej wioski zrobić zakupy i zobaczyć jak żyją tutejsi mieszkańcy. Po opuszczeniu granic portu pierwsze, co rzuciło nam się w oczy to była ilość śmieci. Nie da się tego opisać. Plastikowe siatki leżały dosłownie wszędzie. W podróży do miasteczka towarzyszył nam miejscowy chłopak, który wskazywał nam gdzie się poruszać, a potem zawiózł nasze zakupy na jacht. W zamian zaprosiliśmy go na pizzę. Wieczorem zdecydowaliśmy się odpłynąć z powrotem na kotwicowisko, które było dobrze osłonięte od wiatru w przeciwieństwie do miejsca, w którym staliśmy. Znów potrzebowaliśmy rozwinąć naszego grota, wejść na maszt i wyciągnąć zalegającą wewnątrz część. Na miejscu przypłynęli do nas wojskowi z floty morskiej twierdząc, że nie możemy tutaj stanąć. Tłumaczyliśmy, że musimy zrobić żagiel, a oni, że to zbyt niebezpieczne, ponieważ niedawno był tu napad na jacht. Zdecydowali o przydzieleniu nam ochrony. Rano zrobiliśmy żagiel, po czym spotkałem się z Komendantem garnizonu ustalając kolejny port do którego zmierzaliśmy. Otrzymałem dokument i ruszyliśmy w stronę Santo Domingo.

Liczyliśmy na odrobinę spokoju po szalonych nocach w Boca Chica. Podczas naszego pobytu trwała fiesta, dzień niepodległości. Dlatego też około dwudziestu motorówek wypłynęło z pobliskiego portu każda z własnym brzmieniem, neonowym oświetleniem i ogromem gości na pokładzie. Muzyka grała do późnych godzin nocnych. Bardzo zależało nam na zobaczeniu Santo Domingo i mieliśmy nadzieję, że uda nam się wpłynąć do portu bądź rzucić kotwicę. Niestety na miejscu okazało się, że będzie to niemożliwe. Utknęliśmy tuż przy wejściu do portu w mule portowym. Pojawił się smutek, ponieważ w pobliżu znajdowała się hacienda (przyp. red. posiadłość) syna Krzysztofa Kolumba i cała część starego miasta. Miasta, od którego zaczęło się zdobywanie obu Ameryk. Przypłynął do nas dyrektor portu i powiedział, że z naszym zanurzeniem najbliższe schronienie znajdziemy w porcie na rzece Haina.

Było już dość późno i wiedzieliśmy, że czeka nas wchodzenie po nocy, czego bardzo nie lubimy robić. Po dotarciu na miejsce, kotwicowisko oznaczone na mapie okazało się absolutnie niemożliwe do pozostania tam na noc. Ogromy port przeładunkowy, z wielkimi statkami, tankowcami był bardzo dobrze oświetlony. Podpłynął do nas pilot i pokierował na koniec portu. Chwilę później pojawiła się obsługa, która uparła się aby umieścić nas w porcie. W ten oto sposób utknęliśmy ponownie tego samego dnia. Wiedziałem, że to gruba warstwa mułu. Szybko dałem całą wstecz i uwolniłem jacht. Postanowiliśmy rzucić kotwicę bliżej prawego przegubu ponieważ poinformowano nas, że po lewej jest niebezpiecznie. Przypłynęli funkcjonariusze z Armady,  zabrali nam dokumenty i dali numery telefonu, abyśmy mogli ich informować gdyby cokolwiek się działo. O poranku okazało się, że nasze otoczenie to istne wysypisko śmieci. Cała rzeka była pokryta plastikiem. Znajdowało się w niej wszystko.

Zabrałem dzieci w poszukiwaniu sklepu. Dopłynąłem do portu, którego właściciel pozwolił nam zostawić u niego dinghy (przypis. red. ponton), pokierował do sklepu i zorganizował nam transport do centrum Santo Domingo na wycieczkę po starym mieście. Spędziliśmy wspaniały czas odwiedzając główne atrakcje. W centrum miasta przy Katedrze Santa Maria La Menor nasze dzieci spotkały się z dziećmi z pobliskiej szkoły. Wielkim zaskoczeniem  dla naszych dzieci była reakcja tutejszych młodych. Dzieci zbiegły się wszystkie chcąc je dotknąć i zrobić sobie z nimi zdjęcie. Zdecydowanie blond włosy i niebieskie oczy należą do rzadkości w tych stronach. Po zwiedzaniu podnieśliśmy kotwicę i udaliśmy się do Palenque. W małej miejscowości, w której po raz kolejny się odprawiliśmy, spędziliśmy jedną noc.

Funkcjonariusze z floty morskiej przy dostarczeniu dokumentów na jacht przywieźli nam prezent w postaci całej siatki przepysznych mango. Rano ruszyliśmy do Salinas. Tutaj oczywiście od razu po przybyciu przypłynęli kolejni funkcjonariusze z Armady, a my poinformowaliśmy ich że najprawdopodobniej jutro wypłyniemy. Nie wiedzieliśmy, że poznamy tutaj tak fajnych ludzi i że nie będzie nam się chciało wcale stąd ruszać. Zwiedzanie miasteczka rozpoczęliśmy od dopłynięcia do pobliskiego pomostu, który okazało się należy do hotelu, w którym za wszystko się płaci, również za samo wejście. W związku z tym szybko opuściliśmy teren tego przybytku i ruszyliśmy poszukać innego miejsca, gdzie możemy przechować nasz dinghy (przyp. red. ponton) Tak poznałem Javiera Hiszpana z Teneryfy, który od 11 lat mieszka i prowadzi interesy na Dominikanie. Trzy kolejne dni spędziliśmy razem, ponieważ odwzajemnił on nasze zainteresowanie. Opowiedział o tym, że zajmuje się połowem ryb i założył w pobliżu farmę rybną. Dowiedzieliśmy się od niego gdzie płynąć, co warto zobaczyć, a gdzie jest niebezpiecznie i lepiej odpuścić. Jego żona Chabella zaprosiła nas w niedzielę na obiad. Mogliśmy spróbować lokalnej potrawy. My w rewanżu zaprosiliśmy ich do nas na jacht na grilla. Javiera zabrał mnie na zakupy i dosłownie wskazywał co kupić. Przywieźli nam na jacht około 30 kg mango i taką samą ilość awokado. Chabella zaprosiła swoją przyjaciółkę, czyli miejscową Panią doktor o  nauczenie nas jak tańczy się merengue i chabate. Salsa okazała się zbyt skomplikowana. Dzięki tej rodzinie Dominikana spodobała nam się jeszcze bardziej.

Po kilku dniach spędzonych w Salinas, które słynął z wytwarzania soli i z pięknych wydm, udaliśmy się do ostatniej granicznej miejscowości Punta Roja. Był tam niesamowity rezerwat przyrody, przepiękne widoki, piaszczyste bezludne plaże, błękitna woda. To wszystko składało się na cudne miejsce do odpoczynku przed dalszą podróżą. Po konsultacji z Javierem stwierdziliśmy, że odpuszczamy Jamajkę i skierujemy się do Kolumbii, gdzie podobno bezpieczeństwo znacznie się poprawiło. W połowie marca wypłynęliśmy do miasta Cartaghena de India w Kolumbii.

Odkrywamy uroki Kolumbii

14 marca w nocy docieramy do Cartagena de Indias w Kolumbii po trzydniowej podróży. Decydujemy się rzucić kotwicę i przy okazji trochę odpocząć. Po niespełna godzinie podpłynęła do nas łódka z pobliskiej platformy z zapytaniem czy nie potrzebujemy pomocy i dlaczego tu stanęliśmy. Wyjaśniliśmy, że jesteśmy pierwszy raz i woleliśmy poczekać aż zrobi się jasno. Miejscowi upewnili nas, że nie mamy się czego obawiać i wąskie wejście jest bezpieczne. Z daleka miasto wyglądało, jak ze zdjęć z Nowego Jorku. Jest pełne wysokich drapaczy chmur. Dawno nie widzieliśmy cywilizacji w takim wymiarze. Naszym oczom ukazała się obszerna zatoka Boca grande, na środku której stoi posąg Matki Boskiej. Zdecydowaliśmy się rzucić kotwicę przy pobliskim porcie, gdzie stało większość jachtów. Nie wiedzieliśmy czego się spodziewać w tym miejscu i po Kolumbijczykach. Wiedzieliśmy, że musimy udać się do urzędu, aby zalegalizować nasz pobyt i tak też próbowaliśmy zrobić. Zrzuciliśmy nasze rowery na brzeg i udaliśmy się w kierunku urzędu. Szybko okazało się, że jazda rowerem po tym mieście nie jest przyjemna. Na ulicach było pełno motorów, więc puszczenie dzieci na rowerach było niebezpieczne.

Dotarliśmy do lokalnej pizzerii i supermarketu. Ceny wydawały się zadawalające. Miejscowi wytłumaczyli nam, że to miasto jest najbardziej turystycznym miastem z wszystkich miejsc w Kolumbii. W związku z tym jest tutaj bardzo drogo. Następnego dnia udałem się do Urzędu ze starszym synem. Na miejscu urzędnik wytłumaczył, że sam nie mogę nic zrobić, że muszę zatrudnić agenta, który w moim imieniu będzie załatwiał moje interesy. Koszt wynajęcia takiej osoby to około 400 dolarów. Targując się można zejść z ceną na 150. Podziękowałem i poszedłem. Zdecydowałem napisać do Ambasady Polskiej w Kolumbii. Okazało się, że do 11 dni nie potrzebujemy składać żadnych dokumentów o wizy turystyczne. Zdecydowaliśmy skorzystać z tej opcji. Wysłaliśmy skany naszych paszportów i dokumenty jachtu. Mogliśmy spokojnie skupić się na zwiedzaniu i poznawaniu kultury w Cartagenie. Miasto okazało się niesamowicie interesujące. Po jednej stronie były nowoczesne wieżowce, po drugiej zaś bardzo kolorowa, historyczna starówka w kolonialnym stylu. Kilka dni spacerowaliśmy wąskimi uliczkami pełnymi murali, wiszących parasoli. Ich wypełnienie stanowiły stoiska z lokalnymi produktami. Kupiliśmy dzieciom upragnione kapelusze. Zatrzymywaliśmy się co chwile, żeby ugasić pragnienie, czy skosztować lokalnych produktów. W centrum miasta znajduje się maleńki park, w którym wesołe małpki skakały po gałązkach. Okazało się, że to nie koniec atrakcji.Chłopak sprzedający lody pokazał nam również dwa wiszące leniwce. Pierwszy raz widzieliśmy to zwierzę z bliska.

Kolumbia 1

 

 

Okazało się, że miasto ma bardzo ciekawą historię. Pełne jest zaułków, zakątków, sklepów, ciekawych ludzi. Niestety rzuca się w oczy również bieda. Pod sklepami ustawiają się dzieci, które za pomoc w przeniesieniu zakupów oczekują zapłaty. Jedno rodzeństwo pomogło nam zapakować nasze zakupy. Okazało się, że nie chodzą do szkoły i nie wiedzą, gdzie jest Polska. Po tygodniowym pobycie w Kartaginie postanowiliśmy ruszyć dalej. Wąski szlak pomiędzy bojami prowadził do Boca Chica, gdzie znajdowała się XVI-wieczna fortyfikacja. Było już późno dlatego zdecydowaliśmy się rzucić kotwicę i poczekać do rana ze zwiedzaniem. Tuż po 7 rano razem z dziećmi płynęliśmy naszym dinghy na fortyfikację. Zdecydowałem się wpłynąć w każdy zakamarek. Udało nam się wpłynąć do środka pomiędzy potężnymi murami. Z lochów dochodziły dźwięki nietoperzy. Po wypłynięciu zostawiliśmy dinghy przy molo, gdzie już czekali lokalni przewodnicy, którzy rozchwytywali każdego, kto chciał posłuchać za przysłowiową złotówkę. Nasz przewodnik bardzo ciekawie opowiadał o tym miejscu. W XVI wieku Anglicy zaatakowali panujących na tym terenie Hiszpanów. Po oględzinach tego wyjątkowego miejsca wróciliśmy na jacht.

Niespodziewane niebezpieczeństwo
Zdecydowaliśmy się popłynąć w stronę Islas Rossario. Tam rzuciliśmy wieczorem kotwicę i spędziliśmy dwa dni. Jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że w tym miejscu dojdzie do najprzykrzejszego zdarzenia w naszej dotychczasowej podróży. W trakcie śniadania mijała nas zabawnie wyglądająca łódka. Z daleka wyglądała, jak łódź podwodna, jednak moja żona kłóciła się, że na pewno nie, więc wskoczyliśmy do pontonu, żeby sprawdzić. Oczywiście miała rację okazało się, że to łódź dowożąca wodę na wyspę. Ruszyliśmy dalej w celu obejrzenia wyspy. Okazała się bardzo piękna i wyjątkowa. Zrobiliśmy wiele pięknych zdjęć. Martyna z dziećmi wróciła na jacht, a ja udałem się do pobliskiej wioski zrobić zakupy. Po drodze spotkałem Polaków, którzy przyjechali na weekend. Takie spotkania zawsze cieszą, dlatego zaprosiłem gości do nas na jacht. Dzień był piękny, więc nie spodziewaliśmy się zmiany pogody. Pod wieczór bardzo mocno zaczęło wiać, a my musieliśmy odstawić gości na ląd. Momentalnie zrobiło się ciemno. Postanowiłem popłynąć sam z gośćmi. W trakcie powrotu na wysokości jachtu boczna fala wywaliła mnie do wody. Próbowałem dopłynąć i
złapać ponton, jednak uciekał mi z dużą prędkością. Szybko opadłem z sił i zorientowałem się, że nie dopłynę na jacht. Na szczęście żona z córką zauważyły światło latarki w wodzie i podniosły alarm. Córka z kapokiem i liną skoczyła do wody. Udało mi się z ich pomocą wrócić na jacht. Byłem zupełnie wyczerpany. Mogło się to skończyć bardzo źle. Nasz ponton odpłynął wraz z silnikiem i wszystkimi naszymi butami. Wokół nas nie było nikogo. Przyszło nam do głowy, żeby odpalić silnik i gonić go po nocy jachtem. Jednak zdecydowaliśmy się, że odpuszczamy. Mogłem narazić cały jacht na ryzyko wpłynięcia na rafę, gdyż byłem bardzo wykończony. Rano wypłynęliśmy w stronę Panamy, rozglądając się uważnie i pytając mijane statki czy nie widziały naszego pontonu. Niestety nie było po nim śladu. Tym niemiłym akcentem skończyliśmy wizytę w Kolumbii.

Zdjęcia Instagram Państwa Kowieskich: sailing_with_donna